Zarówno Kunis, jak i Tatum grają "na baczność", ewidentnie nie czując kampowego wymiaru opowieści. Dobry jest jedynie szarżujący Eddie Redmayne w roli czarnego charakteru – ze zduszonym,
Współczesny Kopciuszek ma rosyjskie korzenie. Wstaje bladym świtem, szoruje muszle klozetowe bogaczy z Chicago i powtarza przez zaciśnięte zęby, że nienawidzi swojego życia. Zamiast wrednej macochy jest rozwrzeszczana rodzina imigrantów, od balu ciekawsza okazuje się międzygalaktyczna chryja, a w roli księcia pojawia się wilczo-ludzka krzyżówka genetyczna. Pantofelka nie ma, ale są odrzutowe buty. To najważniejszy gadżet w filmie, w którym kosmicznej skali jest zarówno fabularny konflikt, jak i reżyserska pretensja.
Baśń, romans, wystawne kino sci-fi, polityczna alegoria – pomijając debiutancką, noirową "Więź" i ascetycznego, mrocznego "Matrixa", Wachowscy nie ustają w próbach zatarcia granic pomiędzy tymi gatunkami. Ich najnowszy obraz trudno jednak nazwać filmem – o ile oczywiście myślimy o wysokobudżetowych produkcjach w kategoriach jakieś holistycznej formy. Historia tytułowej Jupiter, która na Ziemi ściera kurze z Łomonosowa, a w kosmosie jest waleczną księżniczką, rozpada się na szereg kiepsko sklejonych pomysłów. Mamy tu rasę panów i kastowy konflikt; jest poszukiwanie nieśmiertelności i satyra na biurokrację; są genetycznie modyfikowani żołnierze i pszczoły wyczuwające arystokrację; wreszcie – dworskie intrygi i fetyszyzowanie wojskowego drylu. Wszystko wrzucono do jednego kotła, lecz w przeciwieństwie do Luca Bessona, który potrafił w "Piątym elemencie" wyciągnąć jakiś ekstrakt z podobnego, eklektycznego świata, znaleźć dlań jakieś spoiwo, Wachowscy nie są w stanie skleić swoich idei ani na poziomie estetycznym, ani fabularnym. "Jupiter: Intronizacja" to klasyczny przykład tego, że papier znosi o wiele więcej niż obraz.
Zarówno wykreowane w komputerze pejzaże odległych planet, jak i współczesne Chicago widziane okiem imigrantów to oczywiście seria wyblakłych filmowych klisz. Ta pierwsza rzeczywistość wygląda, jakby zszyto ją ze skrawków "Władcy Pierścieni", "Thora" i dziesiątek sztampowych obrazów sci-fi. Pod względem technicznym zapewne jest w porządku, ale cała inwencja reżyserskiego duetu sprowadza się do teatralnych scen dialogów pomiędzy w odzianymi w ekstrawaganckie szaty arystokratami oraz powietrznej akrobatyki w odrzutowych butach (śmigający nad miastem Tatum wygląda przekomicznie, jak futurystyczny łyżwiarz). "Ziemskie" sekwencje z kolei z trudem odwracają uwagę od fatalnego aktorstwa. Zarówno Kunis, jak i Tatum grają "na baczność", ewidentnie nie czując kampowego wymiaru opowieści. Dobry jest jedynie szarżujący Eddie Redmayne w roli czarnego charakteru – ze zduszonym, gardłowym głosem, wielkopańskimi manieryzmami i oszczędną mimiką pokazuje, o ile lepszym filmem mógł być "Jupiter", gdyby Wachowscy spuścili trochę powietrza z tego balonu.
W największe zakłopotanie wprawia epizod w urzędzie rejestracyjnym – oderwany poetyką od reszty filmu, przypominający autonomiczny krótki metraż. Zawaleni papierami urzędnicy przy absurdalnie wysokich biurkach, klaustrofobiczne korytarze, kotłująca się gawiedź, ptasia i żabia perspektywa – trochę z Kafki, więcej z Terry'ego Gilliama. Ten drugi dżentelmen siedzi zresztą w piwnicy rzeczonego urzędu. Z jednej strony, jest w tym obrazku niepokojąca metafora obecnej sytuacji twórcy "Brazil". Z drugiej – aluzja do tego, że gdyby Wachowscy mieli choć ułamek jego talentu, przymknęlibyśmy oko na powietrznych panczenistów, jaszczury w skórzanych trenczach i polerowanie sedesów w pełnym makijażu.
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu